Miałem wtedy dwadzieścia jeden lat Był upalny majowy dzień Słońce było nie do zniesienia Pamiętam ten zapach topniejącego betonu Rozlewał się po wszystkich zakątkach pokoju Czułem jak moje ciało powoli gnije Do tego ten ciągły niepokój, nie dawał mi o sobie zapomnieć Wiedziałem że muszę coś ze sobą zrobić Inaczej tego nie wytrzymam Wybiegłem z mieszkania i ruszyłem w stronę przystanku tramwajowego Wsiadłem w czwórkę Znajoma twarz motorniczego przypomniała mi o tym czego jeszcze nie było Jadąc, patrzyłem na gołębie desperacko szukające okruszków cienia Lokalna śmietanka towarzyska okupowała miejski bulwar Mijałem Willę, która wyglądała jak budynek z kosmosu Koło niej szybko przemknął kot z bujną czarną sierścią Wysiadłem na Placu Wielkopolskim i ruszyłem przed siebie W głowie miałem pogoń myśli Przypominałem sobie zeszłe lato Wyjazd z przyjaciółmi do pensjonatu Matkę, która parzyła mi melisę gdy czułem się źle Muchę odbijającą się od okna w kuchni Glinę i korzenie na polach wokół rodzinnego miasteczka Nagle zdałem sobie sprawę, że właściwie nie wiem gdzie jestem Ciężko było mi określić jak długo tak szedłem Straciłem rachubę czasu i poczucie miejsca Poczułem dziwne ciepło Dotknąłem swojej skóry Jej kawałki zaczęły odrywać się od mojego ciała jak puzzle Jeden po drugim spadały na ziemię Ktoś chwycił mnie za ramię Odwróciłem się i zobaczyłem twarz Która była pustką bez dna Syk przebijał moje uszy Czas nic dla mnie nie znaczy Czas nic dla mnie nie znaczy