Dzień znów kończy się patrzeniem w sufit Jego biel rozjaśnia nocny spleen Miasto śpi swym snem kamiennych żółwi Palcem w ciemność kreślę rejstr swoich win Znów patrzyłem wokół lecz nie zobaczyłem Co być może dostrzegłby najgłupszy z was Że zdeptałem to co sam stworzyłem Długo budowany hermetyczny świat Przez brudne czyny plugawe rozmowy Dzień conocny i codzienną noc Zawsze winny i ciągle bez winy Między prawdą a kłamstwem przemykam jak kot Z obrzydzeniem patrzę w otępiałe twarze Bagnem bzdur bełkocze ten pijany tłum Pomiędzy rynsztokiem a świętym ołtarzem Płyną brudną lawą niby Styksu nurt I nierozgrzeszony w swojej nienawiści Usta mam skrzywione w paroksyzmie słów Że ten senny koszmar nigdy się nie wyśni Bo jest przebudzeniem z koszmarnego snu Przez brudne czyny plugawe rozmowy Dzień conocny i codzienną noc Zawsze winny i ciągle bez winy Między prawdą a kłamstwem przenikam jak kot